27 cze 2013

ładne rzeczy.

Nasze mieszkanie się zmienia. Nabiera charakteru. Przybywają rzeczy nowe-nowe, lub stare-nowe (zapewne wiecie, co mam na myśli). Jesteśmy na etapie wybierania niskiej zabudowy do salonu. "Zabudowa" brzmi strasznie, ale ciężko mi to inaczej nazwać. Bo to po trochu komoda, po trochu półka na książki. Ma być niska, bo kiedyś stanie na niej telewizor. Póki co telewizora nie mamy i muszę przyznać, że wcale za nim nie tęsknię. Właściwie już wybraliśmy co to będzie, musimy tylko podjechać i kupić. Z drugiej strony trochę nas wstrzymuje decyzja o kupnie płytek nad kuchenny blat. Priorytety i prioryteciki, eh...

Na szczęście te ciężkie decyzje przerywane są miłymi akcentami. Tydzień temu, podczas wizyty w TkMaxx'ie znalazłam piękny kosz. Słomkowy, poprzeplatany czarnymi i białymi paseczkami. Trochę w stylu marokańskim - jakże rozpowszechnionym obecnie na blogach! Marzyły mi się różne kosze, ale zawsze coś powstrzymywało mnie przed zakupem. I dobrze! Bo trafiłam na mojego "żołędzia" (jak ochrzciłyśmy go z Mamą) i nie mogłam przestać o nim myśleć. Drugi raz do TkMaxx'a pojechałam już z myślą, że jeśli jeszcze tam stoi to już go takiego samotnego nie zostawię. Słowa dotrzymałam i... jest! Czekał na mnie tydzień. Do tego wszystkiego wczoraj w IKEI J. postanowił sprawić mi przyjemność i... kupiliśmy idealnie pasujący do poprzednika kosz na naszego filodendrona. Stoją sobie nasze bliźniaki obok siebie i cieszą oczy. Czyż to nie miało tak być?


W oczekiwaniu na komodę/półkę zmieniam co jakiś czas aranżacje naszej sypialnianej komody. Pamiętacie moją rozpaczliwą akcje poszukiwania białych sówek? Zakończyła się szybciutko wielkim sukcesem, ale miłość do białych sów mi nie przeszła. Mój Młodszy Brat sprezentował mi jedną na urodziny, a J. kolejną. I tak oto stoją sobie sówki w naszej sypialni i cieszą. Za każdym razem kiedy na nie patrzę. Są urocze - jedna jest grubaskiem, a druga wygląda jak złożona z origami. Tak różne a jednak pasują do siebie idealnie.




Kocanki przynieśliśmy wczoraj ze spaceru. Wyrwałam je z ziemi razem z bryłą korzeniową i tak już zostało. Prosto i naturalnie. Tak jak lubię. Ładne rzeczy nie muszą być "po coś". Ważne, że są.

Pozdrawiam Was serdecznie,
Agnieszka

19 cze 2013

Czy można zapomnieć, jak się robi zdjęcia? Czy z tym jest jednak trochę jak z jazdą na rowerze - wsiadasz i po prostu jedziesz?

Muszę przyznać, że stęskniłam się trochę za moim aparatem. Dawno nie robiłam zdjęć. Ale dziś, w ten słoneczny, wolny dzień mogłam się wyszaleć. I w kuchni, i za obiektywem. Wyjątkowa to była okazja, gdyż odrobiłyśmy z Mamą spędzony osobno "Dzień Mamy" (byliśmy w tym czasie na wakacjach). Takie babskie popołudnia są rewelacyjne. Umówiłyśmy się z naszą kosmetyczką na kilka upiększających zabiegów, ugotowałam obiad i rabarbarowy kompot, upiekłam borówkowo-budyniową tartę na deser i... pojechałyśmy na zakupy. Cieszy mnie każda chwila spędzona we dwie, bo mamy miliard tematów do obgadania. Blogi, nowinki, dyskusje na temat upiększania przestrzeni (zaprojektowałyśmy jakiś czas temu kuchnię dla Mamy, teraz dogadujemy szczegóły i podrzucamy sobie kolejne pomysły), czy po prostu aktualne, babskie ploteczki.









Nikt nie zna mnie lepiej niż Ona. W sklepie chwytamy te same przedmioty, reagujemy podobnie na różne sytuacje. Mama mówi to, o czym ja pomyślałam chwilę wcześniej. Teraz kiedy mieszkamy osobno takie nasze spotkania są bardzo wyczekane. I cieszę się, że moja Mama jest zorientowana w różnych tematach, bo z nią, jak z nikim innym, mogę podyskutować o tym, czy czarna lodówka to duża odwaga, a stary szyld nad sypialnianym łóżkiem to już przesada (na szczęście myśli podobnie jak ja - to byłaby rewelacja!)







A jeśli chodzi o nasze mieszkanie... Zadomowiły się u nas na dobre drewniane skrzyneczki po winie. Zasłaniają kuchenny parapet, który czeka na nowy wygląd. To moja Mama wypatrzyła te skrzyneczki w Lidlu, a ja jak to ja, już nie potrafiłam obejść się smakiem - musiałam mieć je w domu! A dziś kolejna trafiła do mojej Mamy.



Jesteśmy wariatki, ale dobrze nam z tym!

Pozdrawiam Was bardzo serdecznie!
Agnieszka


3 cze 2013

zaczyn. o zofii i oskarze hansenach.

Pierwszy raz usłyszałam o tej książce jadąc samochodem. W radiowej Trójce czytano jej fragmenty. Słuchałam w wielkim skupieniu i chciałam bardzo dowiedzieć się o Oskarze i Zofii czegoś więcej. Czekałam więc z niecierpliwością na kolejną audycję i z przyjemnością zatapiałam się w histori tej niesamowitej pary architektów. W piątek opowiedziałam o Hansenach mojemu J. W sobotę dostałam od niego książkę. I od tej chwili nie mogę się od niej oderwać. W każdej wolnej chwili sięgam po nią i czytam choćby fragmencik.


Byli niesamowici. Para wizjonerów nierozumiana przez swoje czasy. Oskar trochę ponad to wszystko co go otaczało, projektował z wielkim rozmachem. Zofia pilnowała, żeby za bardzo się nie rozpędzał.



Polecam z całego serca przeczytać książkę o tej dwójce. Filip Springer zrobił kawał dobrej roboty. Opisał w sposób wciągający i naprawdę ciekawy to, co się wokół nich działo. Dodatkowo piękne wydanie sprawia, że za każdym razem z przyjemnością spoglądam na okładkę i już nie mogę doczekać się kolejnej porcji wiadomości na temat Hansenów. Spodobało mi się do tego stopnia, że w Google Maps szukam zaprojektowanych przez nich budynków i osiedli. Może kiedyś uda mi się zobaczyć je na żywo? W środę w Poznaniu spotkanie z autorem. Chciałabym pójść.

Czytaliście ostatnio jakieś ciekawe książki? Polecicie coś?

Pozdrawiam serdecznie,
zaczytana Agnieszka.